29 lipca tradycyjnie już wzięliśmy udział w Parade of Sails. W każdym z portów goszczących The Tall Ships’ Races, żaglowce i jachty płyną pod pełnymi żaglami po specjalnie ustalonej trasie, tak aby były jak najlepiej widoczne dla zgromadzonych na brzegu tłumów turystów. Jednostki poruszają się ponadto w ściśle określonej kolejności, a cały przebieg parady jest kontrolowa
Pierwsze mile rejsu upłynęły na bardzo przyjemnej żegludze. Płynęliśmy po płytkiej Zatoce Kadyskiej, do której nie docierają wysokie oceaniczne fale. Mijaliśmy bardzo dużo małych kutrów rybackich. Ten etap TTSR to Cruise in Company, czyli niespieszne płynięcie z Kadyksu do La Coruna. Wiele portów na tej trasie jest otwarta na przybycie żaglowców i oferuje im darmowy postój oraz zaopatrzenie.
Pierwszym portem, do którego wpłynęliśmy było Portimao, niewielki portugalski port 20 mil przed przylądkiem Sao Vincente. Stanęliśmy przy kei w nocy, kiedy nie było już nikogo z władz mariny. Rano niestety okazało się, że bosman nie mają pojęcia o The Tall Ships’ Races i jedynym sposobem, żeby nie płacić za postój było stanięcie na kotwicy. Nie mieliśmy bączka, więc jeśli chcieliśmy wyjść na ląd, musieliśmy najzwyczajniej udać się wpław. Zabawne, bo na łódce zaczynało brakować świeżych owoców, pieczywa, mleka i słodyczy. Dopiero gdy późnym wieczorem przytargaliśmy na plażę kilka siatek pełnych zakupów zaczęliśmy się zastanawiać jak je przetransportować na jacht. Los nam jednak sprzyjał i udało się pożyczyć małą łódkę, na której przewieźliśmy żywność. Wrócić już niestety musieliśmy wpław. Działo się to wszystko dzień przed urodzinami Ali. W trakcie zakupów Agnieszka została sama na łódce i wykorzystała naszą nieobecność do przygotowania małej niespodzianki. Gdy tylko wyszliśmy z morza, zobaczyliśmy pięknie przyozdobiony świeczkami stół, na którym stał tort z ananasa z powbijanymi świeczkami. Ucztę dopełniły kanapki z pysznymi hiszpańskimi szynkami oraz lokalne piwo.
Kolejnego dnia wypłynęliśmy około południa. Trasa przebiegała bardzo blisko lądu. Wydawało się jakby Portugalia dogadała się z Neptunem i Matką Naturą, żeby zrobić Ali urodzinowy prezent. Żadna chmurka nie zakłucała błękitu nieba, więc mogliśmy podziwiać wielkie klify, w których najbardziej utalentowany artysta jakim jest przyroda wyrzeźbił jaskinie i inne rozmaite formy skalne przypominające olbrzymie zwierzęta i potwory z legend. Jakby tego było mało, tuż koło przylądka Sao Vincente zobaczyliśmy przed dziobem wesoło wyskakujące z wody delfiny.
Za przylądkiem skierowaliśmy jacht na północ, natrafiając na wiatr idealnie z kierunku, w którym chcieliśmy płynąć. Wiedzieliśmy, że od tego momentu praktycznie cały czas będziemy musieli się halsować. Zauważyliśmy jednak, że bliżej brzegu wiatry często odkręcają z północnych na północno-zachodnie, co niekiedy pozwalało nam zaoszczędzić trochę czasu. Niestety średnie prędkości we właściwym kierunku prawie nigdy nie przekraczały 3,5 węzła. Wiedzieliśmy, że jeśli chcemy być w odpowiednim czasie w La Coruna, to nie możemy sobie pozwolić na długie postoje w portach. Postanowiliśmy odwiedzić ich jak najwięcej, zatrzymując się jednak na zaledwie kilka godzin by uzupełnić zapasy wody i świeżego jedzenia oraz choć troszkę liznąć klimatu iberyjskich miasteczek.
Kolejnym portem, w którym rzuciliśmy cumy było miasteczko Sines. Zachwycające były wąskie uliczki wypełnione niewysokimi białymi domkami pokrytymi czerwoną dachówką. Z innych miejscach uwagę zwracały aleje przyozdobione po obu stronach palmami. Po prysznicu, zakupach, krótkim zwiedzaniu oraz kolacji ze świeżymi bagietkami ruszyliśmy dalej.
Minęliśmy Cabo Espichel oraz wejście do rzeki Rio Tejo, nad którą znajduje się Lizbona. Miło było znowu oglądać te znajome miejsca. Zauważyliśmy, że przed każdym z przylądków wiejący z północy wiatr odkręcał na bardziej zachodni, jakby zawijając się na wystającym kawałku lądu. Uczyliśmy się wykorzystywać ten efekt i podjeżdżaliśmy blisko lądu na północ bez konieczności halsowania się.