Po wczorajszym opublikowaniu projektu pisma do Prezydent Gdańska – dziś o 9:23 telefon z przystani: „trwają poszukiwania właściciela 119-letniego jachtu Betty”… Przez chwilę pomyślałem, że Betty poszła na dno…

Na szczęście – nie. To tylko historyk, muzealnik, pan kierownik Twierdzy Wisłoujście – najpewniej pan Maciej? – przeczytał mój post, który nieco w bok, ale jednak, uderzał w jego pracodawcę. Przyznaję: 1,5 tygodnia wcześniej miał już swoje „pięć minut”, kiedy pojawił się na nabrzeżu i kazał Wojtkowi opuścić „Zatokę Cyganów” w ciągu trzech godzin. Grożąc przy świadkach, że jeśli nie odpłynie… przetnie cumę łączącą ją z lądem…
Uznałem to za poranny foch. Miałem nadzieję, że mu przeszło. 1,5 tygodnia spokoju…
Ale nie – nie przeszło.
Dziś rano, najpewniej chcąc zapunktować u szefowej – czyli u Pani Prezydent – pan kierownik rozpoczął dzień wysyłaniem zawiadomień o „nielegalnym cumowaniu” jachtu Betty przy Twierdzy.
O 8:30 na miejsce rzekomego „przestępstwa” przybyli pracownicy Kapitanatu Portu Gdańsk. Rozejrzeli się, ocenili skalę zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego i… odpłynęli, prosząc tylko o kontakt z armatorem. Ten zadzwonił godzinę później, wyjaśnił, że Betty stoi tam od dwóch tygodni, że postój był wcześniej zgłoszony na kanale 14 itd. – i że nikomu dotąd to nie przeszkadzało. Poza jednym incydentem z panem kierownikiem, oczywiście.
W odpowiedzi usłyszał, że właśnie trwa w kapitanacie narada w jego sprawie. Brzmi poważnie. Ustalono ponoć, że można go ukarać na podstawie aż czterech różnych przepisów. Do wyboru, do koloru. Kara maksymalna? Skromne 9000 zł.
Armator grzecznie tłumaczył, że nie stać go na cumowanie za 2500 zł miesięcznie w marinie, że jacht jest w naprawie – skrzynia biegów zdemontowana – i że jak tylko skończy, ruszy dalej, na zachód. Pracownik kapitanatu wykazał się zrozumieniem i zakończył rozmowę słowami: „do końca tygodnia proszę usunąć jacht”.

Ale to jeszcze nie wszystko. O 17:00 podpłynęła motorówka Policji. Funkcjonariusze byli grzeczni, uprzejmi, wylegitymowali kapitana Wojtka i powiedzieli, że „im to w sumie nie przeszkadza, ale zgłoszenie przyszło od kierownika Twierdzy – bo podobno w weekend ma być jakaś impreza i pan kierownik nie życzy sobie tego jachtu na jego terenie”.
Primum non nocere, chciałoby się powiedzieć. Ale chyba ktoś tu spał na łacinie.
Mam świadomość, że wczorajsze zdjęcie 119-letniego jachtu zacumowanego przy równie wiekowych palach nie każdemu mogło przypaść do gustu. Wydawało się, że oko muzealnika dostrzeże tę cudowną symbiozę historii… Ale nie – dobry gust i wyczucie smaku przegrały z chęcią przypodobania się pracodawcy.
Chciałem dobrze. Nieopatrznie dałem Betty jako symbol – przykład dla tych, którzy nie rozumieją, dlaczego obecna polityka miejskich marin jest oderwana od realiów. Cena zakupu Betty (5000 zł), długość 12 metrów kontra stawki 2500 za miesięczny postój – idealna metafora absurdów. Niestety, wygląda na to, że zamiast pomóc – niechcący zaszkodziłem koledze. Bo dziś Betty najpewniej będzie musiała zniknąć, zanim pan kierownik naprawdę się zdenerwuje… i sam przetnie cumy.
Cios za cios? Może. Ale skoro już rozmawiamy o estetyce i porządku, to pochylmy się na chwilę nad wizją świata według pana kierownika. Zapraszam wszystkich na spacer – teren ogólnodostępny, można sprawdzić samemu, jak wygląda „ład” pod jego pieczą.
Ktoś może pomyśli: „biedne muzeum, może nie mają środków, może robią co mogą, społecznie…” Otóż nie. W ciągu ostatnich 6 lat Muzeum Gdańska dostało dofinansowania z RPO, Interregu, Pożyczki Miejskiej i środków miejskich – łącznie około 70 milionów złotych.
Więc pytam: ile złej woli trzeba mieć, żeby z takim budżetem i takim bajzlem na własnym terenie, czepiać się jednego żeglarza i starego, pięknego jachtu?
Szefowa kierownika pewnie nie ma czasu na zwiedzanie. Dlatego – w ramach przysługi za przysługę – z przyjemnością pomogę. Zorganizujemy wycieczkę. Można nawet połączyć ją z lekcją historii – żywej, tej, której nie znajdzie się w gablocie.























Z jednej strony: historia, muzeum, Natura 2000, bobry w tuzinach, nietoperze objęte ochroną, cisza jak makiem zasiał (przynajmniej według dokumentacji).
Z drugiej: Miasto Gdańsk od kilku lat z dumą wydzierżawia Twierdzę Wisłoujście na jedną z największych imprez techno w Polsce.
Trzy doby dudnienia basem, cztery sceny, stroboskopy, tłumy bawiących się ludzi i ten niezapomniany widok: bobry i nietoperze… z wyimaginowanymi korkami w uszach.
Podobno nie da się kupić wszystkiego.
Ale ciszy — jak widać — owszem.




Szara plandeka, skrywająca muskularne kształty plastikowego czopka, może budzić całkiem zdrowe skojarzenia 😉
Na piękny jacht cumujący w publicznej zatoce nasz pan kierownik złoży donos gdzie tylko się da — ale na czopka w krzakach już nie… Ot, logika kierownika.




Czy „Betty” cumuje legalnie?
Z punktu widzenia prawa wodnego i zdrowego rozsądku – tak. Jacht nie wszedł na teren lądu, nie korzysta z muzealnej kei, nie czerpie prądu ani wody z miejskich instalacji, nie zakłóca ruchu wodnego ani nie zasłania widoku na forteczne mury. Nie oddycha głośno, nie organizuje imprez techno, nie prowadzi działalności gospodarczej. Ot, stoi sobie na wodzie – czyli tam, gdzie jachty mają prawo być.
Ale cóż z tego, skoro trafiła się okazja, by zabłysnąć przed przełożonymi. A jak nie da się złapać jachtu za nic konkretnego – to zawsze znajdzie się „cztery różne przepisy”, które można na siłę dopasować. Trochę jak z radarem – kto szuka, ten znajdzie. I choć „Betty” nie cumuje na trawniku, to przecież od czego mamy wyobraźnię urzędniczą?
W Gdańsku prawo bywa elastyczne – zwłaszcza gdy stary jacht przeszkadza w estetyce eventu sponsorowanego z miejskiej kasy. Bo jak wiadomo, lepiej brzmią techno-bas niż historia i drewno z 1906 roku.