Nie widzę ich w ciemnościach, ale wiem, że są w pobliżu i wpatrują się we mnie. Żarłoczne i gotowe do ataku. Czekają, cierpliwie, na właściwy moment, wiedząc doskonale, że w końcu się doczekają. Nie mam żadnych szans. Nie obronię się przed nimi. Moja czujność usnęła na chwilę. A przecież powinienem był to przewidzieć. Będę mieć za swoje.
5848_1-3(3).webp
Moskity. Cholerne moskity. Małe, niewidoczne, niemal bezgłośne, nigdy nie nasycone bestie. O tym, że są i działają przekonuję się rano, nanosząc maść antyhistaminową na ślady bolesnych ukąszeń. Na moskity nie ma rady. Wcisną się pod każdą moskitierę. Polskie „płytki na komary” nie robią na nich najmniejszego wrażenia. To samo jest z innymi europejskimi środkami na komary. Bo to środki na komary, a nie na MOSKITY!
Skuteczną ochronę dają tylko silne środki zawierające – w Europie specyfik zakazany. I wcale mnie to nie dziwi. Po spryskaniu się nim wieczorem, rano budzę się pół przytomny i podtruty. Po 2 próbach odstawiłem – wolę już być pocięty przez moskity niż przytruty chemią. Trochę pomaga czujny sen – to świeży nabytek – efekt 8 miesięcy samotnej żeglugi – budzi mnie najsłabszy dźwięk wyróżniający się z tła. Gdy zdarzy się, choć to niestety rzadki przypadek, bo to przebiegłe bestie, że moskit lekkomyślnie zapuści się w okolice ucha, budzi mnie natychmiast. Wymierzam sobie wówczas siarczysty policzek, przy okazji ubijając drania na miejscu! Potrafię tak ustrzelić 3 – 4 sztuki w jedną noc! Tylko, co znaczą 3-4 sztuki, wobec całej, krwiożerczej, watahy?
Zapomniałem o moskitach. A mam na nie skuteczny sposób. Jedyny, skuteczny sposób! Kotwica!.
Zwykle staję na kotwicy. Nie docierają tam, bo przeszkadza im wiatr. To ogromny plus postoju na kotwicy, oprócz tego, że zwykle stoi się za darmo. Podobny efekt daje postój na boi, tyle, że za boję zwykle się płaci (wyjątkiem jest Tobago). Kotwicowiska, niemal wszędzie, są za darmo (wyjątkiem jest St.Barts). Tutaj jednak nie ma kotwicowiska. Stoję, w osłoniętej od wiatru marinie i wiem, że przez 4 najbliższe noce, będzie się odbywać beznadziejna walka, którą sromotnie przegram.
Cofresi – Ocean World Marina. Jedno z niewielu miejsc postoju, na północnym wybrzeżu Republiki Dominikany. To już moja druga, po Puerto Rico, odwiedzona wyspa Wielkich Antyli.
Ale co ważniejsze, to trzecia, w kolejności wyspa, po bahamskiej wyspie Wetlinga i Kubie, odkryta przez Krzysztofa Kolumba, podczas jego pierwszej podróży, w poszukiwaniu drogi morskiej do Indii. Było to 6 grudnia 1492 roku. Wyspa tak urzekła Kolumba swoim pięknem, że nazwał ją Hispaniolą i założył na niej, swoją pierwszą, ufortyfikowaną bazę – Fort Navidad. Zgodnie z obietnicą otrzymaną przed wyprawą od kastylijskiego dworu, który sponsorował wyprawę, od tej chwili przysługiwały mu: tytuł Wielkiego Admirała, tytuł Wicekróla odkrytych ziem i dziesiąta część zysków. Trudy organizacji wyprawy opłaciły się, z nawiązką. Kolumb naprawdę myślał, że dotarł do Indii. Przyjął bowiem błędne założenie dotyczące długości równika. Miał dużą wiedzę na temat wiatrów i prądów morskich, którą potrafił umiejętnie wykorzystać w praktyce, ale źle oszacował rozmiary kuli ziemskiej. Można mu to jednak darować. Jak na tamte czasy, był genialnym wizjonerem, wirtuozem nawigacji i lwem oceanów, potrafiącym nie tylko wytyczyć cel i do niego dotrzeć, ale też, w trakcie podróży, poradzić sobie z niskim morale załogi, co wcale nie było takie proste… A dzięki niemu, ta część świata do dziś nosi nazwę Indii Zachodnich. Mam to nawet na piśmie, w swoich dokumentach. Kiedy na St.Thomas (amerykańskie wyspy dziewicze – czyli USVI), wypełniałem papiery imigracyjne, pod okiem pani oficer z amerykańskiego CBP (Custom&Border Protection), w rubryce „ostatni odwiedzony port”, przy nazwie Gustavia, St.Barts, poleciła mi dopisać: French West India. O St.Thomas USVI, opowiem innym razem, bo i jest o czym.
Od opuszczenia Kanału La Manche, wszędzie dokąd docieram, trafiam na ślady pobytu Wielkiego Krzyśka Kolumba. Trudno nie odczuwać podziwu dla geniuszu tego dżentelmena, i sentymentu, ze względu na jego polskie pochodzenie. Tak, tak. Portugalski historyk, Manuel da Silva Rosa, twierdzi, w swojej książce pt. „Kolumb. Historia nieznana”, że to syn Władysława III Warneńczyka (może i syn z nie prawego łoża, ale w końcu, to nasz chłop). Ciała Władysława III Warneńczyka nie odnaleziono w pobojowisku pod Warną. Ponoć uszedł z życiem, schronił się na Maderze i tamże dokonał żywota, wcześniej powołując do życia Kolumba. Odpowiedź na temat faktycznego pochodzenia Wielkiego Odkrywcy, mają dostarczyć badania DNA. Musimy zatem uzbroić się w cierpliwość, ale do czasu ostatecznego rozstrzygnięcia zagadki, możemy przyjmować śmiało tę właśnie hipotezę, za równie prawdopodobną, jak wszystkie inne. Dla nas Krzysiek pozostaje Krzyśkiem.Kropka.
Do Kolumba jeszcze wrócimy przy innej okazji – na razie wracamy na Dominikanę (wspomnę tylko, po cichu, że piszę te słowa z Port Nelson, na wyspie Rum Cay, w archipelagu Bahama, gdzie Kolumb wylądował rok później, podczas swojej kolejnej podróży).
Cofresi znajduje się na północnym wybrzeżu wyspy, w pobliżu portu handlowego Puerto Plata. Północne wybrzeża Dominikany nie są przyjazne żeglarzom. Locje ostrzegają, żeby lepiej tam nie być, jeśli wieją silne wiatry, z jakimkolwiek komponentem północnym. Poza Cofresi i leżącym kilkanaście mil dalej, na zachód Luperon, nie ma specjalnie możliwości schronienia, w razie złej pogody. A w takim wypadku, wiatr i fala, dociskające jacht do płytkich wód i skalistego brzegu, mogą stanowić poważne zagrożenie. Podobnie ma się sprawa z północnym wybrzeżem Puerto Rico i Kuby, gdzie na dodatek przebiega bardzo wąski Old Bahama Channel – tor wodny, mocno uczęszczany przez statki idące do i z USA. To przy północnych brzegach Wielkich Antyli, największe atlantyckie głębiny, noszące nazwę Puerto Rico Trench, przechodzą gwałtownie w płycizny , czego efektem są mocno wzburzone wody, przez amerykanów zwane pieszczotliwie „wash machine”. Gdy pojawia się wiatr północny, robi się tu naprawdę groźnie. Co to znaczy, doświadczyłem już, na podejściu do San Juan – stolicy Puerto Rico, ale tam surfing z przybojową falą, na szerokim, jak wrota od stodoły, torze wodnym, to była dziecinna igraszka, w porównaniu z ciasnym wejściem do Ocean World Marina Cofresi.
5848_2-4(1).webp
Podejście do Ocean World Marina, Cofresi
Tu podchodzi się, nie tylko w strefie przyboju, wąskim torem wodnym, wciśniętym między rafy, ale samo wejście do mariny znajduje się, niemal, przy skalistym brzegu. Drobny błąd, czy nieszczęśliwy zbieg okoliczności i można na nim pozostać na zawsze. Najwyraźniej konstruktorom portu zabrakło nieco wyobraźni. Podobno zastanawiają się teraz jak poprawić swój błąd, ale znawcy latynoskiej rzeczywistości nie wróżą, że może to nastąpić, w dającej się przewidzieć przyszłości.
5848_3-4(1).webp
Zdjęcia nie oddają tego co sie dzieje na torze wodnym… A dzieje się
Nie ufam samemu silnikowi. Gdyby zawiódł na podejściu, będę w „czarnej …. dziurze”. Podchodzę więc na wysokich obrotach silnika i na żaglach, półwiatrem, na pełnym speedzie. Tuż przed główkami luzuję żagle, mocno wypycham ster na lewą burtę, zwijam się w ciasnej cyrkulacji przy północnej główce i już jestem w środku. Gdyby nie ten ostry zakręt w główkach, można by powiedzieć: zupełnie jak podejście do Ustki przy 7B. W oczach „marineros”, którzy przyglądają się manewrowi widzę popłoch – sami są sobie winni – chciałem ich uprzedzić przez radio, że wchodzę na żaglach, ale nie odpowiedzieli.
W skroniach mocno pulsuje krew, a koszula jest mokra na wylot. Przecież nie pada deszcz, ani nie było bryzgów fali? Hmmm …. to pewnie przez ten upał. Marina jest niemal pusta – mnóstwo miejsca. Wytracam prędkość i dryfując na gładkiej, osłoniętej od fali i wiatru wodzie, odprawiam rytuał klarowania żagli, szotów, wieszania odbijaczy i przygotowywania cum. Pewnie dziwią się, dlaczego do tych czynności, nie wywołałem załogi spod pokładu – za chwilę dowiedzą się, dlaczego.
5848_4(1).webp
Pirs odpraw granicznych – bardzo mało komfortowy, bo zawsze niemal, na dociskającym wietrze
Podchodzę do wskazanego miejsca odprawy. Zgodnie z wyczytanymi w sieci informacjami, wywieszam flagę „Q” i czekam. Nie wolno mi zejść na ląd, dopóki nie zostanę odprawiony przez, co najmniej, 6 urzędników: custom, imigration, naval, narcotics, lekarz od chorób zakaźnych i oficer od kontroli fito-sanitarnej. Poradniki żeglarskie informują ponadto, że odprawa może potrwać nawet kilka godzin a urzędnicy będą oczekiwać chłodnych napojów, miejsca do pełnienia czynności urzędowych i na koniec, drobnych podarunków. Ja mam uzbroić się w uśmiech, anielską cierpliwość i w razie sytuacji kryzysowej, udawać, że kompletnie nic nie rozumiem, aż do „zamęczenia przeciwnika”. To faktycznie niezła metoda. Nie wiem tylko, skąd wezmę chłodne napoje i gdzie ja ich wszystkich pomieszczę – a niech się sami martwią.
Rzeczywistość okazuje się nie tak czarna, jak zapowiadano. Tu wyraźnie ujawnia się zaleta samotnego żeglowania, na malutkim i skromnie wyglądającym jachcie. Nikomu nie chce się na taki jacht przychodzić.
„Bo to, panie, ciasno, nie ma się gdzie rozgościć, klimatyzacja pewnie nie działa, szklanek za mało, a pewnie jeszcze napoje ciepłe będą, bo kostkarki do lodu nie ma. Nie wygląda też na to, żeby ten zarośnięty gość, na pokładzie, miał przygotowane prezenty…. Eeeeee …. Nie warto opuszczać klimatyzowanego biura. Niech sam do nas przyjdzie”.
No to poszedłem. Załatwiłem formalności w pół godziny. Nie uniknąłem tylko prezentów. A właściwie jednego prezentu, w 12 częściach, z wizerunkiem Prezydenta Waszyngtona, każda. Oficer imigration, wypisał kwit, na należne, urzędowe, „fee”, po czym, patrząc mi głęboko w oczy, dał wyraźnie do zrozumienia, że nie powinienem oczekiwać wydania 12 dolarów reszty. O takich praktykach też uprzedzali w przewodniku dla żeglarzy, więc odżałowałem tę resztę, ciesząc się, że całkiem nieźle i szybko poszło. Teraz pozostało tylko przestawić się do właściwego miejsca postoju, wykąpać pod prysznicem z bieżącą, ale zimną (a jakże), wodą i ruszyć na podbój Dominican Republic. Jest Wielki Czwartek – ciekaw jestem jak wygląda przedświąteczny czas, w tej części świata.
5848_5(1).webp
Krótki opis tej części Dominikany muszę poprzedzić pewnym spostrzeżeniem, opartym na doświadczeniu z nieśpiesznej żeglugi po Małych i Wielkich Antylach. Otóż, mam wiele dowodów na to, że świat, oglądany w internecie jest ładniejszy i o niebo lepiej zorganizowany, niż w realu. Jeszcze w Puerto Rico zajrzałem na stronę internetową Ocean World Marina. Zobaczyłem piękną marinę, wypełnioną jachtami, górujący nad nią budynek Casino i przylegające tereny Parku Wodnego, z basenami. W realu, budynek Casino jest właśnie w trakcie rozbiórki, wielka marina jest niemal pusta, do miasta i najbliższego sklepu kilkanaście kilometrów, a z parku wodnego można korzystać, ale za „drobną” opłatą.
5848_6(1).webp
Można np. za drobną opłatą 200 US$, popływać przez kwadrans, w basenie z delfinami. Fajna sprawa. Ceny są „amerykańskie” – w przenośni i dosłownie, bo choć oficjalną walutą Dominikany jest peso, wszystkie opłaty wnosi się w dolarach. Tu strzyże się „gringos” krótko przy skórze. Mnie, z moją łupiną, też się zalicza do „gringos” – co, przynajmniej nieco, napompowało moje ego. Trzeba za to oddać sprawiedliwość obsłudze mariny. To niezwykle mili, uczynni, zawsze przyjaźnie uśmiechnięci i gotowi do pomocy ludzie. Po rozległych kejach poruszają się wózkami akumulatorowymi na tyle często, że w razie wypadu do łazienki, czy z kanistrem po paliwo, czy powrotu na jacht z zakupami, ze sklepu, zawsze można się z nimi zabrać, a jeszcze pomogą wtaszczyć zakupy na jacht.
5848_7(3).webp
obsługa mariny porusza się na specjalnych wózkach (ale chyba jednak nie akumulatorowych, bo widze butlę z gazem
W recepcji można też zamówić darmowego busa, należącego do supermarketu w Puerto Plata. Przyjedzie, pokonując kilkanaście kilometrów, dowiezie do supermarketu, poczeka i odwiezie do mariny – i to wszystko za uśmiech i „gracias”. Recepcja organizuje też wycieczki w interior, „whale-watching”, załatwia odprawy check-in/check-out, i organizuje taksówki – jedyny możliwy transport, jeśli chce się zwiedzić Puerto Plata (kurs tam i powrót, z kilkugodzinnym postojem na miejscu to 40 US$). Jeśli poczekać cierpliwie na 1 wolne miejsce w takiej taksówce, to koszt wypadu do Puerto Plata można zamknąć w 10 US$. Mnie i moich współpasażerów koszt wyniósł jednak nie 10, a 14 US$, ponieważ dosiadł się do nas, poznany wcześniej, oficer imigration.
5848_8(1).webp
Katedra św. Filipa Apostoła w Puerto Plata
To okazało się jednak akurat dobre, bo po dotarciu na miejsce wszedł razem ze mną do wnętrza Katedry Świętego Filipa Apostoła, (wybudowanej w stylu Art Deco) i przedstawił swojemu przyjacielowi, Sufraganowi, biskupowi Julio César Corniel Amaro, przemiłemu, postawnemu, mężczyźnie, o długich siwych włosach, interesującemu się żeglarstwem, znającemu świat i Polskę. Julio César Corniel Amaro, przy tej okazji, udzielił błogosławieństwa Eternity i mnie, na dalszą podróż, a na koniec przekazał w ręce Felipe – drobnego człowieczka, z kapeluszem „panama” w ręku, ex-marynarza i świetnego przewodnika, który „zęby zjadł”, na oprowadzaniu turystów po historycznych zakątkach Puerto Plata. Dzięki niemu mogłem, nie tylko zobaczyć i sfotografować najciekawsze miejsca w mieście, ale też „zanurzyć się” nieco w jego atmosferę.
5848_9(1).webp
Felipe „zjadł zęby” na oprowadzaniu turystów po Puerto Plata
Puerto Plata, to ponad stutysięczne miasto, założone w 1502 roku i noszące przydomek „srebrnego portu”. Ja bym nazwał je jednak „bursztynowym portem”, ponieważ w jego okolicach występują największe na świecie złoża bursztynu.
5848_11(1).webp
Muzeum bursztynu – zapewne ma wiele ciekawych eksponatów (gdy jest otwarte)
Na dodatek nie zwykłego, lecz tzw. „bursztynu błękitnego”, o niezwykłej przejrzystości, a zawdzięczającego swoją nazwę, szczególnej poświacie, ukazującej się w świetle promieni słonecznych.
5848_10(1).webp
„błekitny bursztyn” – próbowałem wydobyć z niech tę błękitną poświatę, ale bez skutku – może to też jest mit, na użytek turystów?
Co jeszcze wyróżnia Puerto Plata, to tradycja produkcji jednego z najlepszych rumów i najstarsza jego wytwórnia na Dominikanie. Założona w 1888 roku fabryka Brugal, jest największym producentem rumu, znanego na całym świecie.
5848_12(1).webp
Nie można tez zapominać o sztandarowym produkcie tej części świata – czyli cygarach.
5848_13(1).webp
Dzięki lekcji, odebranej od konesera i znawcy cygar, Andrzeja K., w Le Marin wiem już (Andrzeju!, chylę kapelusza), że te wszystkie cygara na zdjęciu, to zwyczajne „podróby” ;).
W mieście spotyka się wiele historycznych budowli w kolonialnym stylu.
5848_14(1).webp
Wiele pieczołowicie odrestaurowano, inne dopiero czekają na swoja kolej i, zapewne, na nowych właścicieli, bo Dominikaną zaczęły się mocno interesować europejskie firmy developerskie.
5848_16(1).webp
Uśmiechnięci mieszkańcy Puerto Plata, toczą nieśpieszne, rodzinne życie, nie stroniąc od zabawy przy muzyce, w latynoskim stylu, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja.
5848_17(1).webp
5848_18(1).webp
5848_19(1).webp
5848_20(1).webp
W Ocean World Marina spędziłem 4 dni. Więcej nie wytrzymałby mój budżet, a i moskity też zrobiły swoją robotę. Zgłosiłem chęć wyjścia w Wielkanocną Niedzielę, o wschodzie słońca (ok. 7 rano), kiedy przybój, na wejściu, który będę forsować na silniku, jest najmniejszy. Szybko jednak zmieniłem godzinę wyjścia na „po 8″, bo wprawdzie wszyscy urzędnicy pracują od 7, ale za wyjście przed godziną 8, trzeba zapłacić dodatkowo, horrendalną kwotę „overtime”. No i tym razem zapowiedziano, że na jacht przybędzie, na inspekcję, oficer od „narcotics”. Faktycznie, przyszedł o poranku, w towarzystwie uzbrojonego oficera marynarki. Wszedł niezbyt pewnie na jacht, usiadł w kokpicie, chwilę pogawędził, świdrując mnie jednak przez cały czas, przenikliwym spojrzeniem, po czym wstał, jakby szykując się do zejścia pod pokład. Wstając, uderzył się w głowę o rurę ograniczającą „szprycbudę”. Zaklął siarczyście (tak się domyślam) i czym prędzej opuścił jacht, rozcierając bolące miejsce, ale życząc mi szczęśliwej podróży.
O 8.30 dziób Eternity ciął już wodę w kierunku główek portu. Przejście przez tor wodny o poranku to był „piece a cake”. Po 20 minutach byłem już na otwartym Oceanie, żeby świętować z Nim Wielkanocną Niedzielę.
Żegnam Wielkie Antyle. Przede mną 170 mil do wysp archipelagu Turks & Caicos.
Przy ostatniej boi odwróciłem się jeszcze, żeby ostatni raz spojrzeć na Ocean World Marinę i radośnie krzyknąć: „ADIOS MOSQUITOS”.
Port Nelson, Rum Cay, Bahama, 20.04.2015