Relacja z pokładu s/y SUNRISE – Bitwa o Gotland

0
706

Relacja z pokładu s/y SUNRISE

11.10.2012

 

Jest środowa noc, leżę w koi mojego jachtu i nie mogę zasnąć.. To już jutro – mieszanina uczuć w głowie: podniecenie, radość, strach, stres, niepewność.. Uczestnicząc w Wielkiej Żeglarskiej Bitwie o Gotland, nie tylko jak jeden z dwóch głównych aktorów ale także jako współorganizator nie miałem tak naprawdę czasu na emocje związane z samym startem, tak wiele rzeczy do zrobienia, permanentny brak czasu, teraz więc dociera do mnie przedstartowa fala emocji.

Rano goście, media, odprawa z Radkiem Kowalczykiem, pożegnanie przyjaciół na kei i w drogę. Warunki startu fatalne: gęsty deszcz, bardzo słaby wiatr z południowych kierunków. Start punktualny i niespóźniony, dokładnie o 12.00 asystujący mi jacht z obserwatorami sędziowskimi potwierdza start czysty. Stawiam dużego spinakera i … prawie stoję w miejscu w strugach deszczu. Po chwili „rozpędzam się” do 3 węzłów i obieram kierunek północno-wschodni. Nuda… krótko. Jest ok. 14.00 kiedy na kursie pojawia się statek i postanawiam zrzucić spinakera i wyostrzyć kurs w kierunku wschodnim na pełnych żaglach podstawowych. Pół godziny później wiatr wieje już z prędkością ponad 20 węzłów i mocno zacina deszczem – już jestem mokry i tak zostanie na długo. Wieczorem sytuacja staje się coraz mniej pewna, więc zakładam ref na grocie. Wiatr waha się w granicach 22-30 węzłów, dlatego jacht pięknie posuwa się kursem półwiatrowym z prędkością 6-8 węzłów. Nagle niespodziewany, przerażający gwizd i zwariowany taniec cyferek na wyświetlaczu wiatrowskazu uświadamiają mi, że sztormowy szkwał jednak mnie dopadł. Chwilowe porywy do 50 węzłów, maszt zatańczył niebezpiecznie nisko nad taflą wody (na szczęście jeszcze niezbyt rozfalowanej) a ja próbuję wszelkimi siłami zredukować grota do trzeciego refu. Udaje się po kilku długich minutach i wpadam wykończony do kokpitu, drżąc trochę z wysiłku, trochę ze strachu i trochę z zimna. Wiatr stabilizuje się na poziomie ok. 40 węzłów i odkręca na NNW, więc na mocno zredukowanych żaglach rozpoczyna się bajdewindowy bieg ku Gotlandii (max. prędkość odnotowana na logu z tego okresu to prawie 10 węzłów). Piątkowy świt odkrywa bardzo groźnie wyglądające niebo, mnóstwo przeróżnych chmur i wszystko przemieszczające się z dużą prędkością. Deszcz przerywa swoje płacze tylko na krótkie chwile, ale czasem pojawia się też na krótko słońce. Fala już mocno rozbujana i wiatr bez zmian. Kurs mam przyzwoity, więc przynajmniej nie walczę z halsówką. Po raz pierwszy od startu pomyślałem o jedzeniu – kabanosik i gorący kubek ląduje w żołądku. W nocy wchodzę w strefę bardzo intensywnego ruchu statków (pomiędzy Olandią i Gotlandią), do tego jest koszmarnie ciemno i deszcz staje się bardzo intensywny. Wiatr zmienia kierunek bardziej na zachód i trochę słabnie do 20-25 węzłów. Na zmianę więc spędzam czas opatulony w sztormiak w kokpicie oraz z nosem przy wyświetlaczu AIS – teraz doceniam to jak dobrze zainwestowałem pieniądze w zakup tego urządzenia, identyfikacja statków na podstawie świateł w tak fatalnych warunkach doprowadziłaby mnie zapewne do zawału serca. Przed świtem pogoda postanawia dać mi premię, chmury rozrzedzają się i księżyc (a raczej jego połówka) rozświetla niebo i rozbujane morze. Z daleka latarnia morska wskazuje mi, że Gotland coraz bliżej. Przebieram się w końcu w coś suchego i ponownie klaruję jacht. Zastanawiam się jak daleko z przodu jest Jacek. Podczas wieczornej rozmowy ze sztabem przez tel. satelitarny dowiedziałem się że odrobiłem 15 mil w pierwszej dobie – więc nadal mam sporo straty. Niestety dowiedziałem się też, że przestał działać mój spot monitoringu satelitarnego i pomimo wielu prób jego restartu już do końca obserwuję migającą czerwoną diodę błędu systemu. Świt odsłania Visby i poruszające się w pobliżu statki i promy. Wstaje słońce i dzień zapowiada się o wiele przyjemniejszy od poprzednich. Płynę baksztagiem bujany przez wysoką na 2-3 metry falę od rufy. Postanawiam postawić mniejszego spinakera, żeby jeszcze przyśpieszyć. Efekt jest wspaniały… ale dość krótki. Przy kolejnym bujnięciu na fali, żagiel zahacza o kosz dziobowy i rozdziera się z trzaskiem. Trudno, warto było spróbować ale z dużym spinem już nie ryzykuję. Udaje mi się usłyszeć Jacka na UKF! Czyli przewaga nie jest tak wielka jak myślałem (zasięg radia to ok.15 mil). Wiatr tężeje ale kierunek jest OK więc po jednym tylko zwrocie przez rufę docieram na północ wyspy. Kilka godzin później jestem już po drugiej stronie – syczy puszka piwa, gęba uśmiechnięta… zasłużyłem! Gotlandia skutecznie osłania nas od dużej fali, więc przy umiarkowanie silnym połówkowym wietrze zwiększam powierzchnię żagli i prędkość rośnie do ponad 8węzłów. Wcześniej jednak przyrządzam sobie pierwszy konkretny ciepły posiłek. Wieczorem podczas rozmowy z zespołem dowiaduję się, że wiatr wzrośnie do 30-35węzłów i niestety obierze kierunek dość niekorzystny. Co gorsza zostajemy uprzedzeni o dużym zafalowaniu po wyjścia za południowy cypel wyspy. Postanawiam zatem skorzystać z ostatniej okazji do regeneracji mózgu, włączam autopilota, ustalam bezpieczny kurs, włączam alarm AIS i kładę się na kwadrans drzemki… Po dwóch godzinach snu zrywam się przerażony na równe nogi. Szybka kontrola sytuacji, wszystko jest OK. Wołam Quick Livenera (od wielu godzin byliśmy blisko siebie w zasięgu radia a nawet wzroku) ale nikt się nie odzywa, na AIS też ani śladu mojego konkurenta. Cóż.. zaspałem i straciłem szansę, ale walka trwa. Żagle na maks i rozpędzam się w kierunku Gdańska przekonany, że Jacek gdzieś tam z przodu pozbawia mnie właśnie złudzeń. Zgodnie z prognozą po wyjściu zza osłony Gotlandii rzucają się na mnie bardzo duże i skotłowane fale. To zapewne mieszanina pozostałości po piątkowym sztormie 12B na południu oraz mniejszych sztormów, z którymi walczyliśmy bardziej na północy. Normalnie fale mają ok.4 metrów ale co jakiś czas wyłania się załamująca fala, której wysokość patrząc z doliny jest przerażająca. Wiele z nich oceniam na 5-6m, co na Bałtyku jest już poważnym zagrożeniem. Po kilku godzinach jazdy na falach boli mnie już nadwyrężona lewa ręka (mam prawy hals, więc rumple podświadomie obsługuje ręka lewa), fale niezwykle mocno działają na ster i coraz częściej muszę rumpel ciągnąć obiema rękoma zapierając się nogami o przeciwległą część kokpitu (przechyły jachtu są chwilami bardzo niebezpieczne). Wiatr 35-40 węzłów nie chce skręcać na zachód zgodnie z prognozą lecz zmusza mnie cały czas do ostrego kursu. Minięcie platformy wiertniczej jest kolejnym stresującym punktem menu na sobotę ale udaje się uniknąć dryfu w obszar zabroniony dla żeglugi. Udaje się za to skorzystać z chwilowego zasięgu GSM przy platformie i w krótkiej rozmowie z Radkiem dowiedzieć się, Jacek jest za mną a nie jak myślałem z przodu. Nie zmienia to jednak tego, że teraz najbardziej pragnę schować się już w osłonę półwyspu helskiego, bo jestem już tym tańcem z falami po prostu skrajnie wykończony fizycznie. Pod wieczór dostrzegam światło latarni Rozewie i to wypełnia mnie falą optymizmu.. już prawie meta. Prawie okazało się dłuuugim prawie. Blisko Helu dekoncentracja kosztuje mnie poważną awarię. Zauważyłem najpierw, że przedni żagiel mocno oberwał i jego spory kawałek wisi oderwany od reszty. Ponieważ żagiel jest na rolerze, wieje nadal 30-35 węzłów i jest koszmarnie ciemno – nie widzę możliwości wymiany go w tym momencie. Z drugiej strony mam świadomość, że przy wietrze z kierunku mety bez przedniego żagla będzie się bardzo trudno wyhalsować na tyle szybko, by pędzący za mną Quick nie odrobił straty. Oglądam sytuację na dziobie ze szperaczem w ręku, kiedy jacht zatańczył i usłyszałem łoskot przelatującego bomu. Nie włączyłem autopilota!! Niekontrolowany zwrot przez rufę i w konsekwencji zerwany baksztag.. robi się ciekawie. Wściekły na siebie zmniejszam prędkość jachtu i zabieram się za naprawę baksztagu. Ponownie oceniam stan żagla i postanawiam spróbować halsowania na samym grocie. Niestety okazuje się to tragicznie nieefektywne a na dodatek zauważam na AIS-ie, że Jacek jest już coraz bliżej. Trudno.. rozwijam genuę do ok. 30% i Sunrise żwawo ostrzy i przyśpiesza. Kolejnym halsem osiągam tor podejściowy do Gdańska – oglądam się za siebie i widzę światło Quick’a.. Jeszcze dwa zwroty i tym razem już zmieszczę się pomiędzy boje N7  i N8, czyli linię mety – odwracam się i widzę już wyraźny kształt jachtu Jacka który zdeterminowany zasuwa na pełnych żaglach. Jego przewaga prędkości to 2-3węzły. W okolicy mety pojawia się motorówka z komitetem powitalnym – to bardzo miłe biorąc pod uwagę, że jest tuż po 4 w nocy. Meta zbliża się, Quick Livener także… w końcu obaj przechodzimy pomiędzy bojami przy okrzykach dopingu z motorówki. Płakać mi się chce ze szczęścia, jestem wykończony ale nie mógłbym sobie wyobrazić piękniejszego zakończenia tego wyścigu. 536mil na zapisie mojej trasy, ciężkie warunki, wiele chwil słabości i nagle spotykamy się by rozstrzygnąć tej pojedynek tuż przed metą.. Nie, nie będziemy analizować co do metra sytuacji z mety, nie będziemy analizować „foto-finiszu” i kłócić się o ile stóp kto kogo wyprzedził. Przystępując do wyścigu przyświecał nam jasny cel – piękno żeglarskiej rywalizacji ponad spory, waśnie, protesty i dochodzenia. Jesteśmy obaj zwycięzcami i obaj zasłużyliśmy na pierwsze miejsce. Po zacumowaniu w Marinie OSIR Gdańsk, w męskim uścisku dłoni gratulujemy sobie nawzajem zwycięstwa – remis, sprawiedliwy remis… Wygląda więc na to, że sprawę dokończymy już w przyszłym roku.. w czasie kolejnej Bitwy o Gotland.

 

Krystian Szypka

 www.bitwaogotland.pl

 

Komentarze